Tour de France Blog: Historia pewnej lotnej premii, czyli jak Zibi pokonał kiedyś Marka Cavendisha!
Przepływ myśli naszego trenera Zbyszka Gucwy, dotyczący tego co dzieje się aktualnie na Tour de France! Zapraszamy do lektury!
Idąc tokiem rozumowania polskich dziennikarzy sportowych specjalizujących się w piłce nożnej, wczoraj praktycznie zostałem rekordzistą zwycięstw etapowych podczas Tour de France… już tłumaczę i włączcie czujność, bo będzie to test na czytanie ze zrozumieniem!
Polska w „pięknym stylu” wcześniej przegrała z Francją podczas Mistrzostw Świata, a kilka dni temu zremisowała z reprezentacją „Trójkolorowych” na Mistrzostwach Europy. Wcześniej w sparingu przed ME Polska wygrała z Turcją, która następnie w turnieju rozgrywanym w Niemczech wygrała z Austrią, więc nasza porażka w fazie grupowej z Austrią się kasuje. Idąc dalej Austria wygrała z Holandią, więc nasza porażka ponownie się kasuje. Więc skoro jesteśmy na tym samym poziomie co Francja (bo zremisowaliśmy) to aktualnie na świcie od Polski jest lepsza tylko Argentyna. Więc tak naprawdę jesteśmy aktualnymi wicemistrzami świata, no chyba, że uprzemy się już, że Francja jest lepsza, więc możemy być na trzecim miejscu.
Kontynuując mój tok myślenia związany z Cavendishem. W 2006 roku podczas pierwszego etapu Wyścigu Solidarności i Olimpijczyków – na jednej z lotnych premii pokonałem wtedy jakiegoś młodego, gniewnego Brytyjczyka. Wtedy jeszcze nie wiedziałem jak potoczy się kariera Sir Marka Cavendisha, ale skoro go pokonałem to chyba w sumie dzięki piłkarskiej logice mogę wieszać sobie medal i zaliczyć przynajmniej jeden etap Tour de France, chociaż nigdy go nie jechałem.
Pamiętam ten 2006 rok i pierwszy etap „Solidarki”. Dokładnie tego dnia nabawiłem się kontuzji (przed startem opadło mi siodełko i mechanik za wysoko mi je dokręcił). Jako młody zawodnik zbagatelizowałem to przez co lekko naderwałem sobie mięsień dwugłowy uda i potem z kontuzją jeszcze jechałem kilka etapów. Ból był już na tyle silny, że nie dokończyłem tej imprezy i przez kilka tygodni dochodziłem do siebie nie mogąc jeździć na rowerze. Mimo wszystko na pierwszym etapie zdobyłem wtedy koszulkę najlepszego młodzieżowca, zgarniając bonifikatę na premii wyprzedzając Cavendisha. Ten dzień był wyjątkowy z jeszcze jednego względu. Pierwszy raz w życiu jechałem na karbonowych stożkach. Były to obręcze Cosmic od Mavica. Mokry sen każdego młodego kolarza w tym czasie.
Na metę przyjechała ucieczka, ale nie było w niej żadnego z młodzieżowców. Nie wiedziałem o tym i wspólnie z ekipą Nobless udaliśmy się do hotelu. Dostałem więc karę za niestawienie się na dekoracji. Następnego dnia była czasówka, a na kolejnym, trzecim etapie Mark Cavendish odniósł jedno ze swoich pierwszych, zawodowych zwycięstw i jego kariera wystrzeliła w kosmos. Moja potoczyła się inaczej, ale mimo wszystko z perspektywy czasu nie mogę narzekać na brak doświadczeń. Fajnie po prostu widzieć w komunikacie po pierwszym etapie swoje nazwisko przed Markiem, tyle zostało.
Będąc jeszcze bardziej poważnym, bardzo się cieszę z sukcesu Marka. Przez te wszystkie lata mogliśmy obserwować jego niesamowite wzloty, upadki, przemiany i to jak niesamowitym sportowcem się stał. Pamiętam jak w połowie kariery miał moment, że go lekko „zabrało” i stał się po prostu zarozumiały. Jednak najlepszym dowodem jaką drogę przeszedł jest fakt, że jeszcze chyba nigdy na mecie tak wielu kolarzy nie cieszyło się ze zwycięstwa swojego rywala. Naprawdę piękna historia.
Nikt tego zwycięstwa mu nie ofiarował, naprawdę walczył niesamowicie podczas ostatnich metrów kilku krotnie był zamykany, ale nie podawał się wykorzystując swoje doświadczenie i niezwykłą moc. Wygrał po prostu zasłużenie i to w pięknym stylu. Już od początku tegorocznego Tour de France było widać jego pewność siebie. Pomimo tego, że na pierwszym etapie przechodził duży kryzys, miał lekki udar słoneczny, wymiotował i można powiedzieć po kolarsku, że „walczył o życie” żeby po prostu dojechać do mety – to i tak bił od niego spokój. Na pierwszym sprinterskim etapie został przyblokowany podczas kraksy, co również nie wybiło go ze skupienia na celu. Na wczorajszym etapie Astana pięknie go osłaniała przez cały dzień, jednak w końcówce zabrakło mocy, by wyprowadzić Marka na dobrą pozycję. Były mistrz świata jest jednak w niesamowitym gazie i poradził sobie po prostu sam. Przesiadał się z koła na koło i podejmował same dobre dezycję. Idealnie wyczuł moment do rozpoczęcia sprintu.
To pokazuje jak drużynowym sportem jest kolarstwo .Gdyby nie jego koledzy z Astany – Mark napewno nie ukończyłby pierwszego etapu w limicie czasowym. Dodatkowo mimo niezwykłej presji mediów, on zachowywał spokój robił swoje i cierpliwie czekał na kolejne etapy dla niego. Czyli po pierwsze drużyna, a po drugie spokój. Tym zwycięstwem Sir Mark podbił pewność siebie i w połączeniu ze znakomitą formą powinno mu to pomóc na kolejnych sprinterskich etapach.
Jutro postaram się podsumować pierwsze cztery etapy plus ten dzisiejszy. Jedno pewne, będzie się dużo działo!
Dzięki dla Szymona i Asia Gruchalskich za niesamowite zdjęcia, którymi możemy się cieszyć podczas tego Tour de France.